wtorek, 23 lutego 2016

Kocham Cię synku!

Kocham Cię synku!

Urodziłeś się w ostatnią sobotę roku. Nie obyło się bez komplikacji, zdenerwowanych głosów pielęgniarek, poszukiwań lekarza. Przespałam chwilę, w której po raz pierwszy zaczerpnąłeś powietrza. Ma pani syna, tymi słowami obudziła mnie pielęgniarka. Trzeci chłopak. Moja radość był ogromna. 

Rosłeś, piękniałeś, a ja stawałam się coraz smutniejsza. Byłeś mały cherubinkiem grzecznie śpiącym. To właśnie był mój pierwszy powód do niepokoju, spałeś i spałeś. A obudzony uśmiechałeś się do lampy, a nie do mnie, do swojej mamy. Siłą rzeczy porównywałam cię do twoich braci, ciągałam cię po lekarzach, którzy nie potrafili mi pomóc.

Jeszcze wtedy w mojej głowie nie pojawiło się słowo na A. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że owo grudniowe popołudnie było początkiem mojego nowego życia, nowego życia nas wszystkich.
Z czasem myśli, że to nie zwykłe opóźnienie rozwoju były tak natrętne jak robaczyce. Kolejni lekarze, specjaliści, diagnoza autyzm wczesnodziecięcy. Wszyscy nas pocieszali, dawali złudne nadzieje, że choroba wcześnie wykryta i będziesz taki jak inne dzieci. 

Minęło 13 lat, a ty nie jesteś taki jak inni. Nigdy nie powiesz „mama”, nigdy nie zagrasz z tatą w piłkę, nigdy nie będziesz skakał. 

Ale chociaż pewnie o tym nie wiesz, nadałeś memu życiu inną wartość. Nauczyłeś mnie doceniać przyjaźń innych osób, cieszyć się każdą chwilą, to ty sprawiłeś, że mam życiowe pasje. Dziękuję Ci synku, że jesteś. 

Ten tekst powstał kilka dni temu. Dziś przeczytałam na stronie Pracownia Edukreacji artykuł pt. "Każdy ma swój Everst" i to jest właśnie o moim Evereście. 

poniedziałek, 28 września 2015

Dlaczego chcę uprościć swoje życie?

Dlaczego chcę uprościć swoje życie?


Od czasu do czasu łapię się na tym, że potrzebuję w życiu zmiany.

I nie chodzi tu o zmianę miejsca zamieszkania, czy nawet o zmianę pracy.

I nie chodzi też wcale o to, że się nudzę, że nie wiem co robić z czasem.

Chodzi o to, by nie pozwalać życiu przeciekać przez palce. 

Całe życie żyłam chwilą - tu i teraz - i do tego w totalnym chaosie. Nie umiałam nawet zaplanować obiadu, a moje rzeczy prowadziły koczowniczy tryb życia, a ponieważ jestem mamą to i rzeczy moich dzieci dość szybko zaczęły prowadzić podobny tryb życia.

Zawsze uważałam się za minimalistkę - zanim jeszcze to stało się modne. Niestety miałam jeden mały problem. O ile nie musiałam kupować kilku kiecek, kolejnej pary butów czy dziesiątej cukiernicy, to nie potrafiłam rozstać się z niczym co trafiło do mojego domu, nawet jeśli przestało to nadawać się do użytku.

W końcu postanowiłam zapanować nad sytuacją i stopniowo zaczęłam wprowadzać w życie plan odgruzowania swojego domu.  Musiałam do tego dojrzeć, by zrozumieć, że zagracona przestrzeń wokół mnie to utracone szanse, to wymówka, by czegoś nie zrobić, a potem żałować.

Ostatnio wyrzuciłam kilkanaście worków śmieci i papierów, a to dopiero czubek góry lodowej, bo wciąż nie potrafię rozstać się z niektórymi rzeczami i wiem, że muszę jeszcze nie raz przejrzeć swoje zbiory włóczek, materiałów, różnych craftowych przydasi, książek i czasopism, ubrań, dziecięcych zabawek, kuchennych przyborów i wielu innych, które mi nie przychodzą teraz zupełnie na myśl, by wybrać z nich to co naprawdę będzie mi potrzebne lub ma dużą wartość, a reszty muszę się najzwyczajniej w świeci pozbyć. 

Ale już teraz zaczynam doceniać moją uporządkowaną przestrzeń, bo w końcu mam gdzie postawić maszynę do szycia, bo na fotelach w salonie można usiąść, a nie tylko podziwiać stosy dawno nie noszonych ciuchów.  

Sprzątanie domu to  tylko jeden z elementów uproszczania życia. Zaczęłam też budować nowe nawyki, dzięki którym będę bardziej zmotywowana do pracy, bardziej wypoczęta i energiczna. Jednym z nich jest  mój nowy rytm spania

Dlaczego porządkuję swoje życie, zmieniam je, próbuję je uprościć?

* by żyć w rytmie SLOW;

* by czerpać przyjemność z każdej najprostszej chwili w życiu;

* by nauczyć moje dzieci (a w sumie to już tylko najmłodszą córkę), że ważniejsze jest jakim się jest człowiekiem niż co się posiada;

 * by nie denerwować się szukając rzeczy;

* by nie odkładać wciąż na później - często niestety mi się to zdarza, bo akurat w danej chwili nie mam pod ręką potrzebnych "narzędzi" i nie mogę sobie przypomnieć, gdzie je zostawiłam;

* by mieć czas dla najbliższych;

* by uczynić z pasji sposób na życie - w sumie to prawie już tak jest - prawie, bo jeszcze nie mogę zrezygnować z obecnej pracy zawodowej, skoro do pasji wciąż jeszcze dokładam, a nie zarabiam na niej. 

Tak naprawdę to wciąż jestem na początku tej drogi. Trzymajcie za mnie kciuki.

czwartek, 10 września 2015

Slow life, czyli co sądzę o ograniczaniu snu.

Slow life, czyli co sądzę o ograniczaniu snu.

Pierwsze co przychodzi Wam na myśl, gdy czytacie - Slow life?
Mogę się założyć, że to kojarzy się z  wiecznym lenistwem, długim urlopem, zbijaniem bąków, a nawet nudą. W skrytości myślimy sobie "Niektórym to dobrze, mogą się byczyć, spać, by ktoś na nich pracował".

Nie jestem specjalistką od kuchni, ale slow food na pewno nie kojarzy mi się z błogim lenistwem. Bo jeśli ktoś się bierze za pieczenie chleba, własnoręcznie gniecie ciasto na makaron lub pierogi, a do tego jeszcze robi własny ser czy szynkę, to na pewno nie można mu zarzucić zbijania baków. 

I tak samo życie w rytmie slow nie oznacza tylko leżenia na hamaku lub przed telewizorem, a umiejętność zatrzymania się, dostrzeżenia tego co w życiu jest najważniejsze i wybranie tego co naprawdę jest istotne, a nie ciągłe gonienie za króliczkiem.

Uwielbiam swoje życie właśnie wtedy, gdy potrafię się zatrzymać, żeby popatrzyć w chmury lub gwiazdy, żeby zauważyć kolory nieba, liści na drzewach, tynku na kamienicy, a przede wszystkim żeby mieć kilka(naście) chwil w ciągu dnia by porozmawiać z najbliższymi mi osobami lub chociażby by się do nich przytulić. 

Nienawidzę porannego pośpiechu, więc postanowiłam wstawać wcześniej niż kiedykolwiek dotąd, tak by spokojnie  wypić kawę, napisać swoje 3 poranne strony, porozmawiać z córką przed wyjściem do szkoły. Nie udaje mi się to tak po prostu, bo jestem okropnym śpiochem i potrzebuję naprawdę sporo snu. Po prostu wieczorem kładę się wcześniej spać, bo zrozumiałam, że nie muszę ścigać się sama ze sobą na ilość przeczytanych książek, wydzierganych chust czy sweterków, ani na ilość znajomych na fejsie. Wolę być wyspana, bo potem od rana mam więcej energii do życia, mniej złości w sobie i mniej pretensji do świata, że czyni moje życie takim trudnym. A i przy okazji można choć przez chwilę cieszyć się poranną ciszą lub złapać w kadr pierwsze promienie słońca.

Nie dlatego ceniłam urlop, wakacje, że mogłam leżeć pępkiem do góry cały dzień, bo czasami byłam bardziej zajęta niż, gdy chodziłam do pracy, ale właśnie dlatego, że wszystko można było zrobić bez pośpiechu, szarpaniny, nerwów i krzyków.  A ponieważ teraz nie od mnie zależy, o której dzieci idą do szkoły, czy o której ja zaczynam pracę, to postanowiłam się pierwszy raz w życiu dostosować i tak zaplanować poranek by unikać ciągłych zgrzytów. 

Wszystkim osobom, które twierdzą, że najlepszym sposobem na zyskanie dodatkowego czasu, jest ograniczenie godzin snu, mówię NIE.  Jeśli śpisz mało i czujesz się z tym dobrze, to super. Mogę Ci tylko pozazdrościć. Jeśli zaś śpisz mało i potem wolnej pracujesz, częściej się złościsz, łatwiej się poddajesz, to wsłuchaj się w swój organizm i pozwól sobie na sen. To, że śpisz wcale nie znaczy, że marnujesz czas.

środa, 3 czerwca 2015

Mamo, tato, nie pal przy mnie

Mamo, tato, nie pal przy mnie

blog m.akneta bierne palenie

Ciepło, miły wiaterek, buźkę odwracam w kierunku słoneczka rozparta na ławce, podczas gdy moja córka fika koziołki na placu zabaw. I nagle ten miły wiaterek przygania do mnie zapach fajek. Palący też człowiek myślę sobie, dopóki się nie odwracam w kierunku zapaszku. A tam paniusia z papieroskiem w umalowanych ustach popycha wózek ze słodkim berbeciem.

Sobotnie przedpołudnie, jadę sobie rowerem i z daleka widzę tatusia pchającego wózek. Ech, równouprawnienie - facet spaceruje sobie z bobasem, a mamusia pewnie w tym czasie lata z mopem po chałupie. Ale w sumie dobrze, że chociaż tyle. Tatuś pomaga jak potrafi. Kiedy mijam gościa to uśmiech znika mi z twarzy, bo  bobasek leży sobie grzecznie, a tatuś oczywiście pali. 

Nic mnie (no prawie nic) tak nie wkurza jak ludzie palący przy dzieciach. Zawsze mam ochotę powiedzieć takiej osobie, by po prostu dała dzieciakowi papierosa - wyjdzie na to samo.  Ogólnie nie mam nic przeciwko palaczom dopóki zatruwają siebie, albo palą przy dorosłych, bo ci mają wybór. Jeśli spotykam się ze znajomymi, którzy palą to albo stoję/siedzę przy nich, gdy oni są na "fajku", albo spokojne wtedy sobie kontempluję przy stoliku podczas gdy oni stoją/siedzą w szarej palarni.

W latach 70 i 80-tych, czyli latach mojego dzieciństwa palenie przy dzieciach było normą, zresztą czy znacie kogoś kto w tamtych latach nie palił? Tak więc wychowała się w domu, w którym nieodłącznym elementem wystroju były smugi dymu unoszące się w powietrzu, a często nie można było od drzwi zobaczyć okien w dużym pokoju. 

Było to dla mnie "naturalne", nie znałam innego świata, u moich koleżanek i kuzynów rodzice również palili. Mimo to, a może właśnie dlatego wbiłam sobie do głowy, że nie chcę takiej atmosfery dla moich dzieci. Nie chcę by były one biernymi palaczami. Być może wpłynęła na to historyjka, a raczej doświadczenie, o  który słyszałam dawno temu. 

W sali konferencyjnej powieszono u sufitu klatki z kanarkami czy też podobnymi małymi ptaszkami. Następnie odbywało się tam kilku godzinne zebranie, na którym uczestnicy oczywiście mogli palić. Po spotkaniu sprawdzono klatki i okazało się, że wszystkie ptaszki zdechły zatrute dymem tytoniowym. 

Bierne palenie szkodzi tak samo jak czynne i tak samo zabija! Dzieci narażone na ciągły kontakt z dymem tytoniowym są mniej odporne, częściej przechodzą powikłania po grypie, a przede wszystkim częściej chorują na choroby dróg oddechowych i astmę. Przez częste wchłanianie dymu tytoniowego u dzieci nie działa obronny mechanizm kaszlu i dlatego nie są w stanie odkrztuszać co prowadzi do zaostrzania się stanów zapalnych. Bierni palacze są tak samo jak czynni narażeni na choroby nowotworowe. 

Nikotyna znajdująca się w dymie ogranicza też intelektualny rozwój dzieci, wpływa negatywnie na czytanie, zdolności matematyczne oraz logiczne myślenie i wnioskowanie. Powinnam pewnie być w tym momencie zła na rodziców, że przez nich nie jestem geniuszem :-(

piątek, 22 maja 2015

Aktualna lektura

Aktualna lektura

Na moim blogu Drobiazgi Maknety poświęconym głównie rękodziełu (ze szczególnym naciskiem na dzierganie) oraz książkom w każdą środę piszę o aktualnie czytanej książce i wykonywanej robótce i zachęcam do tego inne osoby. I tak samo było w ostatnią środę, gdzie pisałam o książce pt. "Klub miłośniczek czekolady". 

Ale żeby się nie powtarzać dzisiaj wspomnę o innej lekturze. Tak naprawdę to mam zaczętych kilka książek, nie mam problemu z tym, by porzucić na pewien czas pozycję, która mnie nuży lub jest trudna lub zawiera dużą ilość informacji, które muszę sobie dawkować. 

I tak jest z "Historią Impresjonizmu" Johna Rewalda, którą pożyczyłam z pracowni jakiś czas temu bardziej po to by się zainspirować, którymś z dzieł i spróbować je skopiować, by popracować nad swoim warsztatem malarskim.


Chciałam tylko przejrzeć "obrazki", bo bałam się, że książka historyczna będzie napisana mało strawnym językiem. Na szczęście jest inaczej i tak sobie powoli przeglądam - czytam i zachwycam się ilustracjami, aczkolwiek książka została wydana w PL w latach osiemdziesiątych, a napisana tak w ogóle w latach 40-tych, więc ilustracji jest niewiele, a większość jest czarno-biała.

Moim marzeniem jest album Impresjonizm.

A teraz idę zobaczyć jakie lektury polecają inne uczestniczki wyzwania na blogu SenMai



czwartek, 21 maja 2015

Nawyki, które muszę w sobie zmienić

Nawyki, które muszę w sobie zmienić


Moja lista nawyków, tych złych, paskudnych nawyków jest pewnie dłuższa niż lista prezentów, które moja córka chciałaby otrzymać na swoje urodziny, a wierzcie mi,  to naprawdę długa lista i powiększa się z każdą wizytą w sklepie lub z każdą obejrzaną reklamą. 

Ale ponieważ i tak wiadomo, że ludzie się nie zmieniają, a na pewno już nie radykalnie, to tylko o 3 nawykach chciałabym napisać. I wziąć je sobie na celownik, by trochę z nimi powalczyć.

Po pierwsze, jak tylko wracam z pracy/imprezy/wyjazdu do domu, to choćby się paliło, waliło, choćby nie wiem jak ssało mnie w żołądku, albo bym zasypiała na stojąco, to muszę najpierw odpalić komputer i sprawdzić przynajmniej maile, a szczególnie komentarze na blogu. To nic, że często nie mam siły zebrać myśli, by odpisać coś sensownego.

Po drugie, jak już uruchomię komputer i wlazę do internetu to wałęsam się często bezproduktywnie z jednej strony na drugą, z fejsa na blogi, z blogów na fora, z forów na fejsa i tak w kółko, bo przecież tyle można się dowiedzieć, nauczyć, przeczytać tyle ciekawostek. 

A po trzecie, co wynika z dwóch poprzednich, choć nie tylko, to jestem mistrzynią odkładania na później. Później posprzątam, bo najpierw muszę sprawdzić pocztę, później zrobię obiad, bo najpierw muszę sprawdzić przepis, później wyjdę z córką na spacer, bo teraz muszę napisać bardzo ważny post.

W rezultacie cały dzień jestem strasznie zapracowana, a wieczorem okazuje się, że tak naprawdę nie zrobiłam nic konkretnego.

Wpadłam w pułapkę łatwego dostępu do czegoś co daje natychmiastową gratyfikację. 

Żeby spotkać się z koleżanką w realu to muszę umówić się z mężem lub synem, że będą w domu by popilnować młodszych, muszę też poświęcić czas na dojazd/dojście, muszę się jeszcze jakoś ubrać i oczywiście zgrać się czasowo z przyjaciółką. W sieci, po prostu wchodzę na fejsa i mam od ręki na czacie kilkadziesiąt osób chętnych do pogadania. Mogę siedzieć sobie w szlafroku, z farbą na głowie i ewentualnie oderwać się na chwile, by podać dziecku coś do picia i rozmawiać z koleżanką z drugiego końca nie tylko miasta, ale i świata o urokach wełny merynosów.

W oka mgnieniu mogę znaleźć utwór, który mam ochotę posłuchać, film, który chcę obejrzeć, książkę, którą chcę przeczytać. Kiedy tylko chcę mogę obejrzeć widoki zapierające dech w piersiach albo dzieła sztuki w muzach świata. Wrzucam zdjęcie swojego ostatniego rękodzieła, a potem czytam miłe komentarze, których normalnie bym nie usłyszała, bo pewnie bym nikomu nie pokazała face to face moich prac. 

I tak mijają minut, a nawet godziny na dogadzaniu sobie, poprawianiu samopoczucia. 

To ironia naszych czasów - stworzyliśmy maszyny, dzięki którym możemy przyspieszyć i uczynić łatwiejszymi wiele prac, by dzięki temu cieszyć się życiem. Ale nie mamy czasu by żyć pełnią życia, bo albo zarabiamy na nowoczesność, albo wpadamy w jej szpony i przenosimy się z naszym życiem do wirtualu.

a sama idę popatrzeć na śpiącą córkę, żeby nacieszyć oczy prawdziwym życiem. 



środa, 20 maja 2015

Szczęście

Szczęście


Wracałam sobie wczoraj wieczorem do domu z siatką z zakupami i ... chociaż nie miałam na sobie kaloszy to upajałam się pięknem świata po burzy. Szłam i wdychałam powietrze pełną piersią, wystawiałam buzię do kropli deszczu kapiących z liści drzew i  przyglądałam się kaczkom taplającym się w kałużach. 

Rozmyślałam przy tym nad szczęściem. Jak to jest, że ludzie mówią - ona to ma szczęście, bo ma bogatego męża, a on to ma szczęście, bo ma dobrze płatną prace i może jeździć na urlop do Egiptu. Czemu szczęście kojarzy się nam zazwyczaj z kasą, pokaźnym kontem w banku, drogimi samochodami i ciągłym balem? Dlaczego uważane jest przez nas za towar luksusowy?

Czy aby czuć się szczęśliwą muszę się unosić 20 cm nad ziemia, muszą mnie spotykać same niespodzianki typu wygrana w totka, czy spadek? Czy Wy też czekacie na takie szczęście, a w między czasie nie zauważacie tego co macie? 

Staram się codziennie zwracać uwagę na  drobiazgi i z nich się cieszyć, nie czekać na wielkie zmiany, bo po co skoro jestem szczęśliwa tu i teraz, nawet z chorym dzieckiem, kredytem po szyje, pracą, która czasami daje się we znaki. Jestem szczęśliwa, bo mam uszy do słuchania, oczy do patrzenia i serce do kochania. 
A jeśli przychodzą gorsze dni (trudno ich nie mieć żyjąc w ciągłym napięciu), to powtarzam sobie zdanie, które przeczytałam jakiś czas temu:

Będę szczęśliwa, choćbym miała sobie to szczęście namalować.

A Wy czujecie się szczęśliwe na co dzień?

Wpis ten dodaję do wyzwanie Uli. 


wtorek, 19 maja 2015

Tego chciałabym nauczyć się ... odwagi

Tego chciałabym nauczyć się ... odwagi

obraz, który namalowałam mamie w zeszłym roku 

Chciałabym nauczyć się odważnie wyrażać siebie.

Nie chodzi o to, że powstrzymuje mnie ludzkie gadanie, nie zastanawiam się co ludzie pomyślą o mnie.
Bo co mogą pomyśleć o szarej myszce w niedbałej fryzurze, bez makijażu, ubranej byle jak.
Tak naprawdę  nie interesuje mnie to w ogóle. Gdyby to miało jakiekolwiek znaczenie to pewnie każdego dnia spędzałabym pół godziny a nie pół minuty przed lustrem.

Jedyną osobą, która mnie powstrzymuje jestem ja sama. 

Wciąż w mojej głowie siedzi cenzor, który do mnie mówi: 

Nie, tego nie możesz nałożyć, to jest zbyt kolorowe, w tym będziesz za bardzo wyróżniać się w tłumie, taki wzór nie pasuje Pani po 40-tce.

Chciałabym również wyrażać siebie odważnie w moich pracach. 
Taka szara myszka, to na pewno nie ma życia wewnętrznego. Po pracy leci do garów, telewizora, a szczytem jej ekspresji twórczej jest szary szalik zrobiony na drutach. Żadnych głębszych myśli, żadnych zainteresowań. 
Nie, taka nie jestem, ale nie potrafię pokazać się właśnie z tej innej strony. Kiedy tylko mąż zaczyna chwalić moje umiejętności wśród osób, które mniej znam, zaraz zaczynam go walić po kostkach, bo przecież moje prace nie są doskonałe, każdy przecież tak potrafi zrobić. 

Tak samo jest z moim malarstwem. Nie rozwijam swojej pasji, bo przecież lepiej jest nic nie robić, niż zrobić nie tak jak by się chciało. Nie potrafię się przemóc.  Nawet w szkole podstawowej nie umiałam rysować, malować i nie sprawiało mi to przyjemności, bo zawsze byłam niezadowolona z efektów mojej pracy. 

 Kiedy tylko biorę ołówek lub pędzel do ręki słyszę głos mojej profesorki z liceum - "Jak to, nie umiesz namalować człowieka?"

 Przez cały czas ta myśl siedzi w mojej głowie i przez lata nie tykała nawet ołówka, chociaż gdzieś głęboko marzyłam o malowaniu. Po jakichś dwudziestu latach odważyłam się pójść do domu kultury na zajęcia, zaczęłam malować, ale cały czas czuję, że nie potrafię się otworzyć, że nie potrafię wydobyć z siebie tej szalonej iskierki, która we mnie jest. Staram się, maluję w sposób odtwórczy, kopiuję i denerwuję się, że nie wychodzi mi tak jak bym chciała.

to też moja praca na zadany temat: Żywioły 

Dlatego lepiej nic nie robić. Lepiej żyć w domu, gdzie wszystko jest szare, byle jakie, bo przecież jeśli pomaluję ściany we wzorki takie jak sobie wymarzyłam i nie wyjdzie mi, będę zawiedziona. Mój nakład pracy, farby ... moje wyobrażenie nie zostanie spełnione i co wtedy? Lepiej nic nie robić, niż miałoby się nie udać.  Jakoś moja córka nie ma problemu z odważnym wyrażaniem siebie. 

 Tego jej zazdroszczę, wszystko co rysuje, maluje jest według niej piękne, wyjątkowe, najlepsze. 

Ona jest bezkrytyczna wobec siebie i ja też bym chciała mieć taką odwagę. Jakiś czas temu natknęłam się na niesamowitą artystkę Alise Burke, której prace wywarły na mnie ogromne wrażenie i postanowiłam, że namaluję sobie mandalę na ścianie w przedpokoju. Myślicie, że zrobiłam to? Oczywiście, że nie, bo przecież co będzie jak płatki nie będą idealne, jak mandala nie wyjdzie symetryczna, bo jak efekt końcowy mi się nie spodoba?


Ten blog to też ma być miejscem  do wyrażania siebie.

Postanowiłam tutaj, na tym blogu pisać to co naprawdę gra mi w duszy, a mimo to wciąż boję się nacisnąć guziczek opublikuj, kiedy napiszę jakiś tekst płynący naprawdę głęboko z mojego serca.

Wiem, że nie wszyscy będą się ze mną zgadzali, że moje opinie mogłyby być dla kogoś niezrozumiałe. I to nawet nie chodzi o to, że chcę w obsceniczny sposób, używając wulgaryzmów wyrażać swoje zdanie. Absolutnie nie, nie o to mi chodzi. Bo może kogoś obrażę, a może ktoś nie zrozumie moich intencji, a przede wszystkim kim ja jestem, by zaśmiecać internet swoimi opiniami. 

Taka przedziwna gra toczy się w mojej głowie: Chcę, ale się boję. Pragnę, ale co będzie jak nie wyjdzie?  Po co się starać, jak efekt nie będzie doskonały? 




poniedziałek, 18 maja 2015

Idealny przepis na ... udany związek

Idealny przepis na ... udany związek

Mój idealny przepis w skrócie to szczypta miłości i całe morze cierpliwości, a może odwrotnie? Jeśli będziemy mieli morze miłości w sobie i  wokół siebie, to cierpliwości wcale nie będziemy aż tak bardzo potrzebować.

Tak więc cytując za The Beatles - All you need is love.

Najbardziej zaskakującą rzecz pod słońcem, było odkrycie, że ludzie nie pobierają się ze sobą z miłości, a z lęku przed samotnością, pod presją "staropanieństwa" - nawet w dzisiejszych czasach lub po prostu  dla kasy. Niestety w związku też można być samotnym, kasa może się skończyć, a zamiast zostać starą panną można zostać żoną kobieciarza.
A wystarczy związać się z człowiekiem, którego się naprawdę kocha i o którym można powiedzieć, że jest naszym przyjacielem. A jeśli kogoś się kocha, to się go nie obgaduje przed koleżankami, nie narzeka się na niego i nie próbuje go zmieniać.

Od początku trzeba być sobą.

Bez sensu jest chodzenie spać w makijażu albo czekanie aż facet zaśnie i bieg wtedy do łazienki by zmyć z siebie tapetę. Tak samo bez sensu jest  trzymanie swoich emocji i myśli w ukryciu. Jeśli leży nam coś na wątrobie, to należy o tym mówić naszemu partnerowi. Nikt z nas nie umie czytać w myślach, więc skąd nasz ukochany ma wiedzieć, że zrobił nam np. przykrość, albo że czegoś nie lubimy, lub po prostu nie mamy ochoty na coś? Oczywiście trzeba pamiętać, że w związku liczą się uczucia obu osób, nie tylko nas samych. Tak więc komunikujmy nasze pragnienia starając się przy tym nie zranić ukochanego.

Dobra kłótnia nie jest zła.

Czasami atmosfera w domu staje się nie do zniesienia i wtedy czas na burzę z piorunami. Grunt to nie wyciągać  ciężkich dział i nie wypominać wszystkich grzeszków, a skupić się tylko na aktualnym problemie. Kiedy już burza minie, nie ma co się boczyć, obchodzić partnera dookoła i urządzać ciche dni, a trzeba wyciągnąć rękę do zgody i trzymać ją tak długo wyciągniętą, aż nasz połówek zmięknie.
Chociaż ja ostatnio coraz częściej preferuję sposób pewnej starszej pani.

Starsza pani spoczywa na łożu śmierci. Przez wiele lat zabraniała mężowi dotykać pudełka po butach, stojącego na górnej półce w szafie, jednak tuż przed śmiercią każe je sobie przynieść. Wewnątrz znajduje się 25 tysięcy dolarów i szydełkowa serwetka.
Na pytanie męża o serwetkę odpowiada, że jej matka udzieliła jej pewnej rady tuż przed ich ślubem. Młoda żona miała, gdy tylko zdenerwuje się na męża, uszydełkować serwetkę, zamiast wybuchać gniewem. Mąż uśmiecha się błogo. Jak to miło pomyśleć, że tylko raz zdenerwowała się na niego...
Sprawa serwetki wyjaśniona, ale mąż pyta o pieniądze. odpowiedź umierającej żony brzmi: "To pieniądze, które zarobiłam na sprzedaży pozostałych serwetek."



I tak o to doszliśmy do zasady: Żyj i pozwól żyć innym, 

czyli tłumacząc na moje - miej pasję i pozwól mężowi na jego pasje.

Fajnie jest mieć wspólne zainteresowania, ale dobrze jest też mieć własne pasje. Nie musimy spędzać każdej wolnej chwili razem i każde z nas ma prawo do czasu dla siebie. 
Zainteresowanie mojego męża uratowały nasz związek. 
W pewnej chwili przeżywaliśmy poważny kryzys - przez kilka miesięcy ze względów na terapie syna mieszkaliśmy w dwóch innych miastach i mieliśmy głównie kontakt telefoniczny lub "randki" co kilka tygodni. Jednakże, po tym prawie roku, ja wróciłam z dziećmi do domu w depresji, a mój mąż nie potrafił początkowo zrozumieć co się ze mną dzieję. Nie raz i nie dwa kłóciliśmy się, aż tynk się sypały i mój mąż zaczął wieczorami coraz częściej wychodzić z domu - nie ma co ukrywać, że wychodził z kolegami na piwo i grać w rzutki. Nie zabraniałam mu, miałam wolny czas, kiedy nikt się do mnie nie czepiał i mogłam spokojnie odpalać druty.  Przez pewien czas prawie każdy wieczór spędzaliśmy oddzielnie. On wciągnął się w darta (rzutki), a ja w druty. Powoli oboje zaakceptowaliśmy swoje pasje, ja jestem dumna z osiągnięć mojego męża (kilka pucharów z lokalnej ligi stoi u nas na półkach), co więcej również zaczęłam rzucać do tarczy, a on chwali się żoną przed znajomymi, że z kawałka sznurka potrafi wyczarować różne cudeńka i nie grymasi już (mąż oczywiście), że w całym domu co otworzysz szafkę to wysypują się kłębuszki włóczki. 

Nie rozumiem kobiet, które wydzwaniają do faceta co chwilę, gdy Ci są na piwie z kumplami, które nie chcą przemierzać kajakiem rwącej rzeki w deszczu i grożą mężowi, że jeśli oni wybiorą się na spływ to wymienią w domu zamki, a potem się dziwią, że po domu chodzi im zrzędliwa baba w spodniach lub facet zakręca się na pięcie i wybiera wolność.

Kobieto, traktuje swojego faceta, tak jakbyś sama chciała być traktowana, a przede wszystkim go kochaj!





piątek, 1 maja 2015

Dlaczego Pani jest złośliwa?



Takie pytanie zadała mi uczennica, gdy zapisywałam na tablicy pracę domową.

Wiem, gramatyka angielska jest nudna.

Przepisywanie z tablicy jest nudne.

A odrabianie lekcji jeszcze nudniejsze.

Ale zadanie napisanie 12 zdań do napisania to złośliwość?

Jeśli tak, to wolę być złośliwa, niż głupia. I jeszcze na dodatek przyjąć komentarz uczennicy z godnością, czyli nie wyrażając swojej opinii o nim.

Obserwatorzy

Copyright © 2016 m.akneta , Blogger